10 lutego 2023

Porównanie systemów politycznych Francji i Polski

Autorki: Izabela Foksińska, Julia Nużyńska

Systemy polityczne w Republice Francuskiej i Rzeczypospolitej Polsce różnią się między sobą. Nic w tym zaskakującego, podobnie jak w stwierdzeniu, iż dzieje historyczne obu krajów również są znacząco odmienne – przykładowo, jeden z nich był potęgą kolonialną jeszcze do początku II połowy XX wieku, podczas gdy nasz kraj był państwem satelickim Związku Radzieckiego. Obecnie oba kraje spełniają wymogi państwa demokratycznego, co naturalnie upodabnia ich systemy polityczne do siebie. Jednakże, im bardziej przyjrzymy się pozornie identycznym rozwiązaniom tych samych kwestii, jak np. obecność dwuizbowego parlamentu zarówno we Francji jak i w Polsce, tym więcej różnic dostrzeżemy w szczegółach ich funkcjonowania. W tej pracy zwrócimy uwagę na właśnie takie odmienności i podobieństwa.

Przyglądając się mapie Europy Polska o powierzchni ponad 312 tysięcy kilometrów kwadratowych jest znacznie mniejsza od Francji liczącej sobie 551 695 kilometrów kwadratowych. Dodatkowo, Francja mimo procesu dekolonializmu, posiada liczne terytoria zależne o różnym statusie. Istnieje 5 francuskich departamentów zamorskich, z którym największy stanowi Gujana Francuska w Ameryce Południowej. Działają one podobnie jak regiony Francji metropolitarnej. Funkcjonują także tzw. wspólnoty zamorskie posiadające różny stopień autonomii. Największa, Polinezja Francuska, ma własnego prezydenta będącego szefem rządu i własne zgromadzenie obdarzone pewnymi uprawnieniami ustawodawczymi. Francja posiada także terytoria zamorskie obejmujące cześć Antarktydy jak i szczególne wpływy w wielu krajach afrykańskich. Mimo tego rozciągania się na mapie świata pozostaje krajem unitarnym, podobnie jak Polska, która w przeciwieństwie do Francji nie posiada niczego na kształt terytorium zależnego.

Rzecz pospolita jest sięgającym średniowiecza polskim tłumaczeniem łacińskich słów res publica, oznaczającymi dosłownie „rzecz publiczną”. Mianem republiki, w największym skrócie, określa się państwo, na którego los mają wpływ wszyscy obywatele. Zarówno Francja jak i Polska posiadają ustrój republikański, jednakże w przypadku pierwszego kraju mamy do czynienia z republiką semiprezydencką, oznaczającą silną pozycję prezydenta, która w pewnych aspektach jest jednak ograniczona bardziej niż w pełnym systemie prezydenckim. Polska oficjalnie jest republiką parlamentarną, jednakże w naszym kraju prezydent posiada pewne szczególne uprawnienia usprawiedliwiające nazywanie naszego ustroju „mieszanym”.

Prezydenci czuwają nad przestrzeganiem konstytucji, gwarantują niepodległość narodu i zapewniają ciągłość władzy państwowej, stoją na straży suwerenności i integralności państwa oraz mają swój udział w ratyfikowaniu umów międzynarodowych. W obu krajach prezydent jest głową państwa i zwierzchnikiem sił zbrojnych. Wybiera go ogół obywateli w wyborach bezpośrednich. Obaj mianują sędziów i posiadają prawo łaski i praktycznie nie muszą się z ich wykorzystywania tłumaczyć żadnemu innemu organowi władzy. Do niedawna prezydentem Francji było się przez 7 lat, obecnie na mocy referendum nową głowę państwa wybiera się co 5 lat, tak samo jak w Polsce. W naszym kraju prezydent ma prawo tylko do jednej reelekcji. Ani Andrzej Duda ani Emmanuel Macron nie ponoszą odpowiedzialności politycznej przed parlamentem. Podpis każdego z nich jest także potrzebny do zatwierdzenia ustawy uchwalonej przez Parlament, podobnie oboje posiadają własną inicjatywę ustawodawczą. Ich veto jest jednak możliwe do obalenia przez parlament. Obaj zarządzają także referenda.

Obaj dzielą władzę wykonawczą z premierem, którego sami powołują, jednak w obu krajach musi on zostać zaakceptowany przez izbę niższą parlamentu– jeśli prezydent jest z innej frakcji politycznej niż większość parlamentarna, może musieć wybrać kandydata z nie-swojego ugrupowania. We Francji jednak to prezydent a nie premier przewodniczy posiedzeniom rządu i ma kontrolę nad jego działaniem. Prezydent RP nie ma takiej możliwości, w wyjątkowych sytuacjach może zwołać jedynie Radę Gabinetową składającą się z ministrów i premiera obradujących pod jego przewodnictwem. Nie ma ona jednak żadnej mocy decyzyjnej, jej istnienie stwarza jedynie możliwość wymiany poglądów między organami władzy wykonawczej. Ciekawostką jest fakt, że Emmanuel Macron jest z racji pełnienia urzędu Prezydenta Francji współksięciem Andory – tytuł Prezydenta RP nie przychodzi z niczym podobnym „w zestawie”.

Premier Francji kieruje pracą rządu i doradza prezydentowi. Ma również kompetencje prawotwórcze i kontrasygnuje akty prezydenta. W tym jest podobny do Prezesa Rady Ministrów RP, który musi podpisywać akty prezydenta, a następnie może być podciągnięty do politycznej odpowiedzialności przed Sejmem. Prezydent w takim scenariuszu nie musi obawiać się parlamentu, mimo że akt też byłby podpisany przez niego. Prezes Rady Ministrów w polskim ustroju ma znacznie szerszy zakres obowiązków i więcej kwestii zależy od niego niż jego francuski odpowiednik. W Polsce na długość procesu ustawodawczego nie wpływa to, kto wyszedł z inicjatywą ustawodawczą – czy też byli to posłowie, komisja Sejmowa, Senat, Rada Ministrów, Prezydent RP czy 100 000 obywateli. Co ciekawe, we Francji projekty z inicjatywy premiera i rządu są zatwierdzane przez parlament średnie w 40 dni, zaś te pochodzące od parlamentu są zatwierdzane w 365 dni.

W obu krajach rząd odpowiada za szeroki wachlarz zadań związanych ze sprawowaniem władzy wykonawczej i jest równocześnie odpowiedzialny przed parlamentem. We Francji należą do niego, oprócz ministrów, premiera i Prezydenta również sekretarze stanu, a tytuł wicepremiera stanowi jedynie tytuł honorowy. W Polsce tytuł ten daje danemu członkowi rządu (zazwyczaj równocześnie ministrowi) wyższą pozycję od innych ministrów, co stanowi czasem efekt kompromisu w rządach koalicyjnych – główna partia ma premiera, a pomniejsza dostaje wicepremiera, zastępującego czasami tego pierwszego. Zarówno polskie jak i francuskie ministerstwa mogą powstawać i być likwidowane, wymieniać się kompetencjami itd. - wszystko to zależy od gabinetu. Francuski rząd zbiera się raz w tygodniu na posiedzenie w Pałacu Elizejskim, Polscy ministrowie spotykają się niejawnie co wtorek w budynku Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Wyjątkowym uprawnieniem francuskiej Rady Ministrów jest wydawanie ordonansów, które o ile „dostaną okejkę” od Rady Stanu mają moc obowiązującej ustawy do momentu ewentualnego zatwierdzenia lub niezatwardzenie ich przez parlament.

W obu krajach parlament składa się z dwóch izb. W Polsce są to Sejm i Senat, zaś we Francji Zgromadzenie Narodowe i Senat. By zostać posłem RP trzeba mieć ukończone 21 lat i zostać wybranym w wyborach proporcjonalnych, czyli w takich, gdzie każda partia uzyskuje liczbę miejsc w izbie odpowiadającą procentowi uzyskanych głosów. We Francji by zostać członkiem Zgromadzenia Narodowego trzeba mieć ukończone 23 lata i zwyciężyć w wyborach jednomandatowych – kandydaci walczą o głosy w swoim mandacie wyborczym i ten z nich, który zyskał największe poparcie, zdobywa miejsce w parlamencie (system większościowy). W Polsce kadencja członka izby niższej trwa 4 lata, we Francji rok dłużej. We francuskim Zgromadzeniu Narodowym naliczylibyśmy się 577 posłów, zaś w Polsce jak wiemy jest ich 460.

Zaszczytny tytuł senatora w Polsce można zdobyć w wieku 30 lat i podobnie jak członkowie Zgromadzenia Narodowego, przyszli senatorzy muszą (w rzeczywistości, w której ich nazwisko jest ważniejsze niż ich partia) zdobyć serca wyborców w swoim mandacie. Izba wyższa w Polsce jest blisko związana z Sejmem, skrócenie jego kadencji jest równoznaczne ze skróceniem kadencji senatu. Inaczej ma się sprawa we Francji, gdzie senatorów (minimum 36-latków) wybiera nie naród bezpośrednio, ale grono 145 tysięcy elektorów, głównie przedstawicieli władz lokalnych. Dodatkowo, senator francuski pełni swoją funkcję przez 6 lat. Co 3 lata połowa izby ulega wymianie i od kilku lat ich liczba ulega stopniowemu zwiększaniu się, obecnie jest ich 348. Jest to trend odwrotny do zdania wielu Polaków interesujących się funkcjonowaniem naszego państwa – istnieją głosy nawołujące do zlikwidowania Senatu RP i zmniejszenia liczby posłów o np. połowę. Funkcja senatu rzeczywiście nie jest obecnie kluczowa – opiniuje on np. ustawy w procesie uchwalania przez Sejm, występując jako „bardziej odpowiedzialna” izba rozsądnych starszych (senat bierze w końcu swoje początki ze starszyzny plemiennej) a także może zgłaszać swoje poprawki i wnioskować o odrzucenie ustawy – to odrzucenie może zostać jednak „łatwo” skontrowane przez Sejm. Ma możliwość wpływu na to, kto zajmie kilka ważnych dla państwa funkcji, jak np. fotel prezesa IPN-u lub NIK-u, tak konkretnie to Sejm potrzebuje jego zgody na swoich kandydatów.

Francuskie sądy dzielą się na powszechne, wojskowe, administracyjne i rozrachunkowe (zajmujące się audytem finansów państwa i ogólnie finansów publicznych). Jest zagwarantowana trójinstancyjność każdego pionu sądów. Ostatnią instancją sądów powszechnych i wojskowych są odpowiednie sądy kasacyjne. Na czele sądów administracyjnych stoi Rada Stanu ze swoim wydziałem kasacyjnym. Podlega ona premierowi, który jest jej przewodniczącym. Każde przyjęcie dekretu przez rząd powinno być poprzedzone zaciągnięciem jej opinii. Na szczycie sądów rozrachunkowych znajduje się Naczelny Sąd Rozrachunkowy. Przestrzegania francuskiej konstytucji i Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela pilnuje zaś organ nazwany Radą Konstytucyjną. Składa się ona z 9 członków – 3 wybieranych przez prezydenta, 3 przez przewodniczącego Senatu i trzech przez przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego. Dodatkowo, mogą w nim zasiadać byli prezydencji Francji.

W Polsce wymiar sprawiedliwości dzieli się na sądy powszechne i wojskowe, zarządzane przez Sąd Najwyższy a także sądy administracyjne, gdzie ostatnią instancją jest Naczelny Sąd Administracyjny. O zgodności proponowanych ustaw z Konstytucją RP orzeka Trybunał Konstytucyjny. Rozwiązuje on także spory między centralnymi organami władzy państwa. W jego skład wchodzi 15 sędziów wybieranych przez Sejm na 9 lat (we Francji członkowie Rady Konstytucyjnej nie muszą mieć wykształcenia prawniczego). Istnieje także Trybunał Stanu, którego zadaniem jest sądzenie najważniejszych polityków w państwie, którzy dopuścili się łamania Konstytucji w ramach pełnionego przez nich urzędu lub posłów, którzy wykorzystali Skarb Państwa dla własnych korzyści.

Polska i Francja znajdują się w pierwszej trójce krajów, w których uchwalono konstytucję, wyprzedziliśmy Francuzów o kilka miesięcy. Obecny najważniejszy akt prawny Francji pochodzi z 1958 roku, zaś Konstytucja RP została uchwalona w 1997 roku. W kontekście aktów prawnych, możemy zazdrościć Francuzom ich Karty Środowiskowej z 2004 roku – nasz rząd mógłby przeprowadzać podobne reformy w celu ratowania planety. Wracając do konstytucji – obie są podobne w kwestii fundamentalnych cech państwa demokratycznego. Zasada suwerenności ludu/narodu, realizowana w referendach i przez wybranych przedstawicieli, unitarności państwa, dwuizbowego parlamentu, potwierdzenie faktu, iż państwo jest republiką – te zasady oczywiście znajdują się w obu dokumentach. Od naszej konstytucji francuską odróżniają zapisy o zasadzie arbitrażu prezydenckiego i dominującej roli prezydenta a także zasady „maksymalnego” uniezależnienia rządu od parlamentu. Nasza konstytucja zapewnia kluczową pozycję Sejmowi Rzeczpospolitej Polskiej. Władza lokalna ma też zapewnioną stosunkowo większą autonomię – nie jesteśmy krajem tak scentralizowanym jak Francja. Wśród ważniejszych zasad w Polskim najwyższym akcie prawnym należałoby wymienić zasadę społecznej gospodarki wolnorynkowej, państwa prawa, funkcjonowania u nas trójpodziału władzy i pluralizmu politycznego.

W państwie demokratycznym wolność tworzenia partii politycznych powinna być zapewniona. Ma to jednak różną postać w praktyce, np. w USA Amerykanin, by nie mieć poczucia, iż marnuje swój głos, może zagłosować na jedną z dwóch partii - Republikanów lub Demokratów. We Francji ludzie posiadają więcej opcji w oddawaniu głosów, gdyż nie mają systemu dwupartyjnego, mają jednak system „bipolarnym”. Partie skupiają się wokół dwóch bloków – jeden jest prawicowy, drugi lewicowy. Zakładając, że różnorodność politycznych ugrupowań jest korzystna dla wyborcy, mamy w Polsce lepszą sytuację z naszym zwyczajnym systemem wielopartyjnym.

Francja składa się z 13 regionów administracyjnych w Europie i 5 departamentów zamorskich o statusie regionu. Każdy z nich posiada radę regionalną i prefekta, reprezentanta władzy centralnej, który koordynuje działaniem rządu w departamentach składających się na region. Każdy departament również ma swojego prefekta i radę generalną. Dalszy podział to okręgi, kantony (będące okręgami wyborczymi do rady generalnej departamentu) i wreszcie gminy, których jest 36 658. W Polsce mamy ich za to „tylko” 2489. Odpowiadającym powiatowi regionem administracyjnym we Francji byłby departament (380 polskich powiatów i 101 francuskich departamentów). Polskie odpowiedniki regionu, czyli województwa, również są zarządzane przez przedstawiciela władzy centralnej (wojewodę). Francja oczywiście ma znacznie bardziej urozmaicony podział administracyjny, co już omówiliśmy podczas opisywania terenów spoza Europy wchodzącej w jej skład.

Po przeanalizowaniu obu systemów, nie wypadałoby mówić o diametralnej różnicy między Republiką Francuską a Rzeczpospolitą Polską. Oba kraje są państwami demokratycznymi, co automatycznie stanowi źródło licznych podobieństw. Najistotniejsze różnice można dostrzec w ustroju – u nas główne skrzypce odgrywa Sejm, zaś we Francji prezydent kraju. Jednakże, system mieszany w Polsce, z dominującym parlamentem, ale nawet silną pozycją prezydenta, jest prawdopodobnie bliższy półprezydenckiemu systemowi Francji niż inne systemy parlamentarno-gabinetowe. Inne różnice obejmują np. wiek, w którym zyskuje się bierne prawo wyborcze, sposób wyboru do izb Parlamentu oraz schemat podziału administracyjnego i sądownictwa– nie byłoby to najbardziej naukowe, ale te różnice można by zaliczyć do różnic „technicznych”, gdyż idea przyświecająca instytucją, których dotyczą, jest podobna w obu państwach. Polska i Francja oczywiście są kompletnie odmienne. Obserwując posiedzenie izb parlamentu lub ministrów w Paryżu, zapewnie nie czulibyśmy się tak samo jak obserwatorzy na posiedzeniu polskiego Sejmu. Jednakże oba funkcjonują według zasad państwa demokratycznego, co czyni je podobnymi w wielu aspektach.

12 listopada 2022

W Tatry bez mózgu nie zapraszamy

Myślę, że co najmniej część z obecnych tu osób może powiedzieć, że wędrowała szlakami naszych polskich Tatr. W czasie takich wycieczek wielokrotnie mijamy najrozmaitsze osoby. Doświadczonych i niedoświadczonych, osoby samotne i w towarzystwie, przygotowanych i nieprzygotowanych, energicznie kroczących do przodu i tych, którym już zbrakło tchu. Mówiąc krótko – wszystkich, również osoby, których zdecydowanie być tam nie powinno. 

Spotykamy osoby, których obecność w miejscu takim jak Tatry, w szczególności jeśli mowa o szlakach położonych trochę wyżej niż Dolina Kościeliska, czy Morskie oko, rodzi w naszych głowach pytanie, gdzie takowy osobnik stracił umiejętność logicznego i zdroworozsądkowego myślenia. Japonki i inne klapki widziane na stopach osób przemierzających granie śpiącego rycerza na stałe już wpisały się w charakterystykę tatrzańskiej turystyki, ale podobnych przypadków można na szlakach spotkać więcej. Dlatego uważam, że polskie Tatry to nie jest odpowiednie miejsce dla każdego. Postaram się przekonać Państwa do tej tezy najpierw mówiąc o tym jak groźny jest brak pokory w górach, następnie opowiedzieć o tym do czego prowadzi brak poszanowania górskiej przyrody i panujących w parku narodowym zasad, by na koniec wskazać skutki wyjścia w drogę bez odpowiedniego przygotowania.

Po pierwsze są osoby, które wyruszają na szlak bez uległości i potulności, za to z poczuciem wyższości wobec górskiego środowiska. Mogą być one niemal pewne, że sprowadzą na siebie jakieś nieszczęście, które może skończyć się nawet wielką tragedią. Mówi się, że góry uczą człowieka pokory. Jednak powinniśmy jej choć trochę posiadać nawet, a może i w szczególności, jeśli jest to jedno z naszych pierwszych wyjść na tatrzański szlak. 

Chciałabym przytoczyć tu historię wydarzeń z sierpnia 2019 roku, których to skutków częściowo sama byłam świadkiem. W momencie tej pamiętnej burzy byłam w odległości około jednego kilometra od Giewontu, przy wejściu do Doliny Strążyskiej, która kończy się u podnóża owej góry. 

Pogoda w Tatrach jest nieprzewidywalna. Może się nam wydawać, że zapowiada się piękny dzień, bez żadnych załamań pogodowych, ale kiedy już pojawimy się na szlaku to zza horyzontu wyłoni się to jedna, podejrzanie wyglądająca ciemna chmura. Albo to tylko deszcz, albo też jakieś wyładowania atmosferyczne. Jedno jest pewne – cały czas musimy się mieć na baczności i obserwować niebo, nawet wtedy, kiedy jest zupełnie czyste, żeby z pokorą móc ewentualnie wycofać się zanim sytuacja stanie się dla nas po prostu niebezpieczna. 

O tej zasadzie zapomnieli turyści, którzy 22 sierpnia 2019 roku wybrali się na Giewont. Ich czujność uśpiła przepiękna tego dnia pogoda. Wszystko rozegrało się wtedy bardzo szybko i prawdą jest, że była to tragedia nieunikniona. Mimo to można było ograniczyć jej skalę, bowiem tego dnia na szlaku prowadzącym w stronę Giewontu była doświadczona osoba. Zauważyła ona, że istnieje ryzyko nagłego załamania pogody i w porę zawróciła informując o niebezpieczeństwie inne napotkane osoby, wciąż podążające w górę. 

Mimo to większości wizja piorunów i błyskawic nie odstraszyła, przecież nic się nie działo, nic nie było słychać. Dopiero jakiś czas później pierwszy grzmot przerwał panujący spokój, ale wtedy było już za późno na ucieczkę tych, którzy zamiast zawrócić zdecydowali się iść dalej. 

Wracając tego dnia po burzy do centrum Zakopanego obserwowałam latający w tą i z powrotem śmigłowiec TOPR. Znajdujący się na jego pokładzie ratownicy pomagali tym, którzy nie docenili Tatr i tego jak niebezpiecznymi górami mogą one być. Lepiej stracić okazję zdobycia kolejnego szczytu, niż dać się górom zabić tylko dlatego, że je zbagatelizujemy. 

Po drugie wpuszczając jednostki o wątpliwej edukacji przyrodniczej i ekologicznej na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego zdecydowanie narażamy jego stan na pogorszenie. Śmieci na szlakach ewidentnie są, więc muszą być i śmiecący. Sama jako wolontariuszka potrafiłam z jednej wyprawy znieść kilka worków śmieci, a warto zaznaczyć, że w okresie od wiosny do jesieni trasy podlegające pod opiekę TPN, kiedy nie ma śniegu, są przez wolontariuszy sprzątane regularnie, średnio raz w tygodniu lub częściej.

Zasady są takie, że jak to w parku narodowym, śmiecić nie wolno. Nie jest ona bezpodstawna, śmieci w parku wpływają bowiem na cały jego ekosystem. Pozostawiony papierek po czekoladzie, butelka po soku, czy nawet ogryzek jabłka stanowi zachętę dla dzikich zwierząt by podchodziły bliżej szlaków – a taka sytuacja jest niebezpieczna zarówno dla nich, jak i dla przechodzących turystów. Pomijam tu już oczywistości takie jak samo zanieczyszczenie środowiska. 

Najwidoczniej jednak dla Kowalskiego, który przyjechał z rodziną tylko po to, żeby móc pochwalić się na Facebooku zdjęciem z Kasprowego Wierchu, na który wjechał, a potem również i zjechał, wagonikiem kolejki górskiej, nie stanowi to większego problemu i spokojnie zostawia wszelkie należące do niego odpadki po drodze. Chociaż od czasu do czasu trafią się też bardziej skrupulatne jednostki, które swoje śmieci wepchną gdzieś pod pień służący za ławkę, czy pod kamień, żeby „nie leżało na widoku”. 

Dodatkowo zadziwiająca jest logika takich osób. Z innymi wolontariuszkami zapytałyśmy przyłapaną na gorącym uczynku osobę, czemu nie może zabrać pustej butelki po napoju ze sobą. W odpowiedzi usłyszałyśmy, że nie potrzebny mu dodatkowy ciężar. Wychodzi więc na to, że opróżniona butelka waży więcej niż pełna, skoro do tej pory był w stanie ją dźwigać z resztą rzeczy i nie stanowiło to większego problemu. Interesujące, jak zmieniają się prawa fizyki w górach… 

Podobno zasady są po to, aby je łamać, jednak uważam, że nikt z nas nie chciałby spacerować szlakiem usłanym starymi butelkami, chusteczkami, papierkami po batonikach i innych tego typu ozdobach, w dodatku ryzykując spotkaniem po drodze niedźwiedzia zwabionego zapachem ludzkiego jedzenia. 

Po trzecie, na tatrzańskich szlakach aż roi się od osób, które rażą swoim nieprzygotowaniem do wyprawy, chociaż nie zawsze widać to na pierwszy rzut oka. Nawet osoby, które mają doświadczenie i wychodzą na szlak z całym potrzebnym wyposażeniem są narażone na wypadek, więc jeśli ktoś wyrusza całkowicie nieprzygotowany – mam tu na myśli głównie brak mapy i nieodpowiednie obuwie – to właściwie aż prosi się o to, by dołożyć pracy ratownikom Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. 

Wspominałam wcześniej o tym, że ktoś ubrał japonki wchodząc na Giewont. Jak bardzo by to zdanie nie dziwiło, jest ono rzeczywistym przykładem widzianym w czasie moich górskich wędrówek. Co niepokojące, nie jest to odosobniony przypadek, gdyż podobną historię zaobserwowała znana mi osoba na Rysach, gdzie pewna pani również próbowała dostać się na szczyt w tym samym rodzaju, że tak to nazwę, obuwia – bo z faktem, czy zasługuje to na takie określenie w Tatrach bym polemizowała. 

Tak interesujący dobór butów na górską wyprawę trudno nazwać inaczej niż mało inteligentnym zachowaniem, ponadto bardzo niebezpiecznym. Gdyby owe osoby stwarzały zagrożenie jedynie dla siebie w zasadzie można by się aż tak tym nie przejmować – selekcja naturalna po prostu zrobi swoje. Jednak problem ten jest o tyle złożony, że na szlaku zazwyczaj nie jesteśmy sami. Przez to takie jednostki są niebezpiecznie nie tylko dla siebie, ale również dla innych osób, które przemieszczają się po szlaku w ich pobliżu, bo te mogą się poślizgnąć i pociągnąć turystę za sobą. Sam klapek może zsunąć się ze stopy i spadając niefortunnie kogoś uderzyć. Zresztą biorąc pod uwagę komfort wspinaczki, jest to obuwie całkowicie niepraktyczne. Teren na górskim szlaku jest nierówny, wszędzie są kamienie, które często są też wyślizgane. Nawet zakładając, że jakimś cudem wrócimy z takiej wycieczki w obu klapkach i tak nabawimy się pęcherzy, skręconej kostki, złamania, czy jakiegoś innego poważniejszego urazu. Ewentualnie na własne życzenie pozbawimy siebie życia. 

Poza nieodpowiednim obuwiem i ogólnie ubiorem ludzie potrafią wychodzić w góry bez planowania wcześniej swojej trasy, sprawdzenia jaka będzie pogoda, nie informując nikogo o tym w jakie rejony się wybierają oraz bez odpowiedniego wyposażenia, w tym… Bez mapy. A mogą mi Państwo wierzyć – takie osobniki potrafią zbłądzić nawet idąc asfaltem nad Morskie Oko, czego sama byłam świadkiem. 

Na szczęście z pamięcią o telefonie w XXI wieku nie ma większych problemów, więc zostaje nadzieja, że takowe osoby będą miały, jak zadzwonić po TOPR w razie większych kłopotów. Oczywiście o ile wcześniej zapisały sobie jego numer w telefonie, bo o tym również powinno się pamiętać przed wycieczką w góry. Chociaż fakt czy to zrobiły jest raczej mocno wątpliwy, biorąc pod uwagę, że nie pamiętają nawet o rzeczach tak podstawowych w górach jak mapa. A po co w ogóle się takimi osobami interesować? Można stwierdzić, że to przecież ich sprawa i ich życie, niech robią z nim co chcą. Jednak nie są same w górach, od ich zachowania zależy również bezpieczeństwo nasze i osób w pobliżu. Skoro można zapobiec wypadkowi, to trzeba to zrobić zamiast mieć czyjeś życie na sumieniu. 

Zbliżając się do końca mojej wypowiedzi chciałabym jeszcze podsumować to co powiedziałam do tej pory. Na szlaku możemy spotkać najróżniejsze osoby, które nie powinny były w ogóle na niego wychodzić. Zaczynając od tych, którym brak pokory, poprzez osoby które nie mają problemu z łamaniem zasad i zostawianiem śmieci na szlaku, kończąc na jednostkach bez odpowiedniego wyposażenia. Nie są to odpowiednie zachowania w górach. Stwarzają w ten sposób zagrożenie nie tylko dla siebie samych, ale również dla innych turystów. 

Tatry nie są odpowiednim miejscem dla wszystkich i to widać. Nie każdy powinien mieć do nich tak łatwy dostęp, chociażby przez wzgląd na bezpieczeństwo. Bowiem to właśnie głównie takich lekkomyślnych osób tyczy się większość akcji Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, które w ostatnim czasie kilkakrotnie ściągało z gór osoby, które przeceniły swoje umiejętności, czy zwyczajnie nie miały odpowiedniego sprzętu. Nie wszystkie wróciły do Zakopanego żywe i z tą myślą Państwa zostawiam.

1 czerwca 2022

Koreańskie BL, czyli co poszło nie tak

Hej wam i witam w moim kolejnym poście. Dziś, zamierzam się wyjątkowo trochę nad koreańskimi produkcjami poznęcać i powytykać im wady, ALE… jednocześnie mam zamiar te braki wyjaśnić, pokazać co w mojej opinii je powoduje i być może troszeczkę niedoskonałości koreańskiego przemysłu dram boy love usprawiedliwić.

O dramach BL jako gatunku obecnym ogólnie w Azji można powiedzieć bardzo dużo, zarówno dobrego, jak i złego. Jednak jak sama nazwa bloga mówi, pisze się tu na temat Korei, więc można powiedzieć, że skupimy się na problemie, który jest najmniej problematyczny ze wszystkich.

Słowo wstępu dla osób średnio zorientowanych. Czym dramy BL w ogóle są? BL to skrót od Boy Love (w dosłownym tłumaczeniu znaczy to „chłopięca miłość”). Mówiąc najprościej, są to produkcje przestawiające historie rozwoju romantycznych uczuć (lub ich ewolucji) pomiędzy dwojgiem mężczyzn. Jak można się domyślać, większość z nich porusza problemy, z jakimi na co dzień często muszą się mierzyć osoby LGBT+, choć w głównej mierze skupiają się one na pokazaniu relacji między głównymi bohaterami i jej rozwoju.

A teraz zapraszam, do głównej części posta:

1. Fabuła aka Struś Pędziwiatr

Gdybym miała wymienić największą bolączkę koreańskiego przemysłu dram BL, pędząca fabuła znalazłaby się na szczycie tego podium, w dodatku daleko wyprzedzając resztę kandydatów.

BL to po prostu romanse. A ja romanse dzielę na dwa typy: związek na pierwszym planie lub fabuła na pierwszym planie. Żeby to wam lepiej zobrazować np. dramą, gdzie związek przedstawiony został na pierwszym planie, jest dla mnie What’s wrong with secretary Kim?, a dramą gdzie jednak związek trochę ucieka na dalszy plan będzie Thirty-Nine. Jeśli chodzi o BL – każda, którą obejrzałam, skupiała się na związku, przez co całe tło fabularne (wydarzenia krążące wokół tego, jak się poznali, i które potem wywierały jakiś wpływ na to, jak kształtowały się uczucia między bohaterami) automatycznie zaczyna gdzieś tam uciekać.

Tylko że w koreańskich dramach, coraz częściej zdarza się, że ucieka zdecydowanie za bardzo. Dziury fabularne, nagle pourywane, czy całkiem niedokończone wątki… Czasami nawet brak logiki. No i to wrażenie, jakby relacja przekształca się z „nie znam cię” do „wyjdziesz za mnie?” w mniej niż 24h, podczas gdy w dramie akcja rozciąga się na co najmniej kilka tygodni.

Winowajca jest jeden – krótkie odcinki. Oczywiście to nie tak, że komuś nie chce się robić dłuższych. Po prostu na produkcję jest przeznaczany jest zazwyczaj bardzo mały budżet, a to potem widać, jak nie w tym to w innym miejscu. Nie sztuką jest napisanie historii, kiedy ma się ogrom czasu do dyspozycji i można się odpowiednio skupić na wszystkim, co ważne. Problem zaczyna się, kiedy czas jest mocno ograniczony. Ze standardowych 70 minut jakie, mają odcinki dram, do około 10-15 minut. Logiczne, że chcąc skondensować historię w takim czasie, dużo też ona straci.

Jeśli ktoś nie wierzy – wystarczy sobie porównać, jak jakościowo wyglądają dramy z odcinkami 10-15 minut, a dramy trwające po 20 do 30 minut na odcinek. Różnica jest ogromna, bo nawet taka minuta więcej w czasie trwania odcinka może dać ogromne pole do popisu.

Light On Me. Źródło: My Drama List

2. Drewno, czy aktorzy?

Nie wszędzie, ale jednak się pojawia- chociaż w koreańskich BL jest i tak dużo lepiej, moim zdaniem, niż jak to bywa w tajskich.

Być może nie jest to bardzo poważny problem, ale zdecydowanie wpływa na to, jak komfortowo się dramę ogląda. W końcu trudno się wczuć w to, co dzieje się na ekranie, kiedy aktorowi nie udaje się odpowiednio tego wyrazić. Zazwyczaj nie są to beznadziejne przypadki i problem dotyczy bardziej niektórych scen, chociaż nawet jedna taka nieudana scena, potrafi rzucić cień na całą resztę serialu. Tak u mnie było chociażby z To My Star 2, gdzie wyrażenie odpowiednich emocji, mam wrażenie przerosło aktora. Jednak są też produkcje, gdzie poziom aktorstwa po prostu nie powala i tyle. Dlaczego?

O ile w To My Star 2 to była pojedyncza sytuacja i faktycznie trudniejsza do odegrania scena dla Kim Kang Min’a, który doświadczenie w aktorstwie już ma, tak dla wielu osób takie BL są pewnym kamieniem milowym. Pierwsza główna rola, o ile nie w ogóle pierwsza rola w życiu. Dodatkowo jakimś takim „trendem”, bo nie wiem, jak inaczej to określić, zrobiło się granie w dramach BL artystów z zespołów k-popowych i coraz więcej obsad ogłasza się jako zawierające właśnie idoli z jakichś mniej znanych grup. Oczywiście biznes to biznes. Wiadomo, że korzyści są obustronne – zespół zyskuje na popularności, a sama drama zarabia więcej, bo oglądają ją fani grupy. Zresztą mówiąc o pieniądzach, już wcześniej wspominałam o małym budżecie. Ekipa filmowa, nie może sobie też z drugiej strony pozwolić na nie wiadomo jakich aktorów w obsadzie.

To My Star 2. Źródło: My Drama List

3. O tym, jak jakość spadła i się połamała

To teraz czas na odrobinę historii. Sama w dramach nie siedzę, nie wiadomo ile, bo od 2019, jednak dziwnym trafem w świat BL wpadłam na chwilę przed tym ogromnym skokiem popularności, który (jeśli chodzi o te koreańskie) przypadł na 2021 rok. Mam więc w głowie mniej więcej obraz jak to wszystko ewoluowało.

Produkcje, które powstały jeszcze przed tym, jak BL zaczęły robić furorę, mam wrażenie, że mają taką swoją „duszę”. Po prostu widać, że raczej nie było to robione tylko dla pieniędzy. Co prawda te dramy można na palcach jednej ręki wyliczyć i same w sobie nie są też idealne, ale nawet tak niewielka ilość wystarczyła, żeby w środowisku fanów mówić o koreańskich BL jako o tych, które są po prostu najlepsze jakościowo.

Jednak przyszedł 2021, w którym kolejne BL zaczęły wychodzić jedna po drugiej. To był też moment, kiedy ja, zagorzała fanka koreańskich produkcji BL stwierdziłam, że to, co się dzieje to jakiś żart, nieporozumienie i dlaczego ja to muszę w ogóle oglądać? Z fajnych do obejrzenia w jeden wieczór seriali, zrobiła się spisana na kolanie przed lekcją praca domowa. W ten sposób mamy kolejną odsłonę biznes to biznes, a pieniądze zgadzać się muszą. Jak producenci wywęszyli, że na czymś się da zarobić i zamiast w jakość, zaczęto iść w ilość.

Chociaż szczerze mówiąc, myślę, że teraz troszeczkę się to uspokoiło i po sukcesach kilku dobrze zrobionych dram (Semantic Error, Light On Me) ta jakość stopniowo wraca. Daje to jakąś nadzieję, chociaż w świetle tego, jak spory wpływ zaczynają mieć tajskie produkcje, modlę się tylko o to, żeby ta nadzieja nie dostała nożem w plecy.

Semantic Error. Źródło: My Drama List

4. Family friendly

Na koniec zostawiłam coś, co dla zdecydowanej większości wielbicieli koreańskich dram raczej jest zaletą niż wadą (w tym dla mnie), aczkolwiek widziałam od czasu do czasu komentarze odnoszące się do tej cechy negatywnie. Pozwolę sobie wyjaśnić, czemu ten brak scen rodem z Pięćdziesięciu twarzy Grey'a (chociaż bardziej adekwatne porównanie pewnie byłoby tu do KinnPorsche jeśli wiecie, o czym mówię) w koreańskich BL uważam akurat za plus.

Po pierwsze: „niewinność” i delikatność to cały urok koreańskich BL (w zasadzie koreańskich dram ogólnie) i jednocześnie są to cechy, które wyróżniają je na tle produkcji z innych krajów.

Po drugie: kto ogląda dramy ten wie, jak ekscytujący jest moment kiedy w ostatnim odcinku bohaterowie łapią się za ręce. A jak się pocałują to już całkiem koniec świata, skakanie z ekscytacji po całym pokoju na przemian z piszczeniem w poduszkę (#biednisąsiedzi).

Po trzecie: oglądam tajskie dramy, które są pełne scen 18+. I nie mogę patrzeć na to, jak romantyzowane przez widzów są zachowania będące (uwaga na triggery) molestowaniem, czy nawet gwałtem. Dlatego cieszę się, że przynajmniej w koreańskich produkcjach ten problem nie istnieje i mam nadzieję, że taki stan rzeczy zostanie jak najdłużej.

Oczywiście jesteśmy w takim momencie, gdzie obecność pikantnych scen w BL innych niż koreańskie jest już codziennością, co też wywiera swój wpływ na rynek w Korei – patrz: Blueming, 2 sezon To My Star. Scenariusze idą coraz dalej i dostosowują się do wymagań widza. Nie zmienia to jednak faktu, że wymagania niektórych fanów BL robią się po prostu przykre. Nie było sceny w łóżku, więc w sumie to nuda? Myślę, że nie po to powinno oglądać się serial.

Blueming. Źródło: Asia BL Yaoi

Na dziś to tyle z moich wywodów. Jestem ciekawa jak dalej będzie rozwijał się ten rynek produkcji BL. Koniecznie podzielcie się tym, co wy myślicie o koreańskich dramach BL – zgadzacie się z tym co napisałam, czy może jednak macie inny punkt widzenia? Do zobaczenia w innych moich postach!